– Mikołaju, Mikołaju! – uszu kanoników doszedł podniesiony głos.
Przez ciżbę przepychał się sługa jednego z kanoników. Kilka par oczu odprowadzało go aż do stołu, zajmowanego przez panów z Fraunenburga.
– Co się urodziło, Kurt? – zapytał kpiąco i w zastępstwie Kopernika Sculteti.
Sługa nazwany Kurtem stał przy stole i sapał przez dłuższą chwilę. Z burki, którą miał na grzbiecie, unosiła się para.
– Pan mój, Herbert Kunze, zaniemógł! – wyrzucił wreszcie z siebie.
Kanonicy Jan i Mikołaj tylko popatrzyli na siebie. Wiedzieli dobrze, co mogło zaszkodzić kantorowi fromborskiego, i że i tym razem przeżyje. Doktor Mikołaj jednak nie potrafił nie przejmować się takimi wiadomościami.
– Powiedz swojemu panu, że za dwa pacierze będę – rzekł ze spokojem.
Kiedy Kurt oddalił się, Jan Sculteti popatrzył pełnym melancholii wzrokiem ponad głowami i ramionami gości, za okno karczmy, w którym dzień już zgasł na dobre.
– Niech no tylko zdrów będzie na jutro nasz drogi kantor Kunze, opój i obżartuch – powiedział jakby do siebie. – Jutro wielki dzień...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz