W ramach poszukiwań inspiracji i w myśl zasady, że nic, co... łódzkie, nie jest mi obce, w sobotę wybrałem się do miasta Łodzi. Włócząc się po centrum, wypatrywałem sklepików z wiadomym towarem. Było kilka. W jednym pani powiedziała, że Browary Łódzkie już nie robią żadnych własnych marek, tylko dla supermarkerów, np. Kenigera dla Biedronki. Ale już w drugim sklepie pan zaoferował mi piwo noszące dumne logo producenta. I choć rzadko piję portery, tego wziąć ze sobą musiałem. Cork Irish Stout – właśnie tak powinien smakować porter! Zero kwasu, smak wyrazisty, moc taka, jaka powinna być. Weszło chyba nawet za szybko. W Łodzi browary były kiedyś aż trzy, dziś został jeden, choć nazwa pozostała w liczbie mnogiej. Browar nr 1 został założony w 1867 roku przez Karola Gottloba Anstadta. Mieści się do dzisiaj w zabytkowych budynkach i oby szybko nie zniknęły one, robiąc miejsce pod budowę nowych apartamentowców. Na szczęście to nie Warszawa, gdzie rozpierdala się zabytki, bo nowe idzie i srać gdzieś musi... Zdenerwowałem się. Na pocieszenie stosowny fragment Bawełny Wincentego Kosiakiewicza, jednej z pierwszych powieści o Łodzi:
"Posłał rzeczy Juliana przez posłańca do swojego mieszkania, wsadził przyjaciela w dorożkę i pojechali do knajpy.
– Przy kufelku najlepiej się gada – tłumaczył to zaaranżowanie Kański.
I rzucił garsonowi:
– Dwa piwa.
Julian przerwał mu:
– Nie, dla mnie herbata.
– Co? Ty piwa nie pijesz?
– Piję, ale bez wielkiej przyjemności
– To będziesz musiał się przyzwyczaić. Naprzód mamy tu dobre piwo, lepsze niż w Warszawie. A potem... toć to tu pociecha człowieka, prawie jedyna.
Julian uśmiechnął się.
– Widzę po twojej tuszy, że pocieszasz się dość sumiennie..."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz