W tym samym momencie do prawej burty statku dobił duży ponton. Pojawił się właściwie znikąd – takiego najczęściej sformułowania używała załoga w późniejszych zeznaniach, nawet ci, którzy w tym czasie nie spali w kubrykach. Po chwili kilka lub kilkanaście cieni zaczęło wspinać się z iście małpią zwinnością i w całkowitej ciszy po burcie "See Atlantic".
Wydawane półgłosem i lub szeptem, a tym bardziej przy pomocy umownych gestów komendy nie były w stanie zdradzić narodowości tych ludzi. Natomiast sposób, w jaki się poruszali, szybkość, z którą rozpierzchli się po pokładzie statku, a wreszcie przedmioty, które mieli w rękach – wszystko to jednoznacznie świadczyło o ich zamiarach.
– Ręce do góry! – krzyknął jeden z nich łamaną angielszczyzną, przekraczając próg mostka kapitańskiego.
Kapitan Marciulionis właśnie wyciągał rękę, aby nacisnąć przycisk, kończący napełnianie filiżanki. Wiedział jednak dobrze, że jeśli nie wykona polecenia człowieka w czarnej kominiarce na głowie i z wycelowanym w niego automatem Kałasznikowa, stanie się coś gorszego niż rozlanie kawy. Uniósł ręce w górę posłusznie, choć powoli, żeby nie drażnić przeciwnika żadnym gwałtownym ruchem.
– O co chodzi? – zapytał również z międzynarodowym języku żeglarzy, ale nie otrzymał odpowiedzi.
W mgnieniu oka pomieszczenie wypełniło się identycznie ubranymi osobnikami. Ciężkie buciory zabębniły na podłodze. Wiedzieli dobrze, co i jak robić. Na pierwszy ogień, a raczej cios kolbą automatu poszło radio. Roztrzaskane kilkoma celnymi uderzeniami, dokonało żywota miażdżone pod obcasami żołnierskich buciorów. Inny z napastników, chyba był to ten, który wpadł na mostek jako pierwszy, brutalnie odepchnął Litwina od pulpitu sterowniczego i zaczął coś przy nim manipulować. (...)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz