Słońce stało już dość wysoko na niebie, kiedy chłopak przechylił naczynie, wsypując ostatnie owoce do ust. Długo starał się zachować w nich słodko-kwaśny smak. Niestety, nie czuł się ani trochę nasycony tym posiłkiem.
– Chyba nie dam rady – szepnął sam do siebie, krzywiąc się. – Zrezygnuję...
W tej samej chwili usłyszał jakiś dziwny dźwięk. Coś jak jęk.
Wstrzymał oddech, momentalnie zrobiło mu się zimno, nogi zdrętwiały. Bał się dzikich zwierząt. Jakie mogły zamieszkiwać podolsztyńskie lasy? Wilki, rysie? Na pewno dziki! Gdyby poprzedniego wieczora nie zasnął tak szybko, pewnie nie zasnąłby wcale, podnosząc głowę na każdy, nawet najcichszy szelest, wyobrażając się nie wiadomo co.
Już miał zacząć się cofać, gdy jego uszu dobiegł kolejny jęk, a zaraz potem wyraźne
– Pomocy...
Jacek czuł, że serce wali mu ze zdwojoną prędkością, a tętnice, szczególnie te umiejscowione na szyi, nie nadążają z przepompowywaniem krwi. Mimo to zrobił krok do przodu, starając się zachowywać bezszelestnie, co na wysuszonej ściółce nie było jednak zadaniem łatwym.
Po chwili zbliżył się na skraj ciemnego wąwozu, chwyciwszy się mocno cienkiego pnia drzewa, wychylił się, aby spojrzeć w dół.
– Halo! Jest tu kto?! – zawołał przez ściśnięte strachem gardło.
Kierowca pechowego liaza, Lechosław Bączyk, leżący od kilku godzin w gęstych krzakach pokrzyw, które jakoś go nie parzyły, jakby usłyszał głos anielski. Chyba bardziej bał się teraz – tego, że ten ktoś odejdzie, niż wcześniej, uciekając pogoni – na czworakach niczym osaczone zwierzę, a nawet pełzając.
Podniósł się na łokciu lewym i starając się przezwyciężyć pulsujący ból w boku, którego źródłem była krwawa rana postrzałowa, sapnął, zwilżył końcem języka spierzchnięte wargi, po czym krzyknął ile sił w płucach:
– Tutaj! Ratunku...
Po czym zemdlał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz