Powakacyjne podsumowania czas zacząć. Była dyspensa, więc piło się codziennie. Był też czas na testowanie. Pierwszym piwem, które wpadło mi w oko, a potem do koszyka, był Rycerz. To piwo z Gościszewa, Gościszewo to wieś między Sztumem a Malborkiem, a także browar założony 20 lat temu przez dwóch braci. Etykieta Rycerza przyprawia o atak śmiechu; była pewnie dobra, ale właśnie przed laty, gdy browar startował. W leksykonie piwa sprawdziłem – zmieniła się niewiele, a rycerz, co to bardziej wygląda szwedzkiego rajtara, jest taki sam. Uśmiecha się, zachęca. Wypij! No to spróbujmy! I co? I rewelacja! Piwo ma barwę bursztynu, jest nieco mętnawe, długo trzyma pianę. I, co najważniejsze, jest naprawdę NIEPASTERYZOWANE! Tyle oceny. Nic tylko pić. Tradycyjnie dodam więc jakiś fragment a propos, jeszcze w wersji roboczej: Dochodziło południe, gdy przed klasztorem cystersów w Oliwie zatrzymał się samotny jeździec. Kilka przepłoszonych kur czmychnęło spod wzbijających kurz kopyt z głośnym gdakaniem. Wylegujące się na daszku przedsionka stajni dwa koty leniwie podniosły głowy. Ledwie mężczyzna w długim podróżnym płaszczu dotknął stopą ziemi, z bramy wybiegło dwóch braci, z których jeden zajął się koniem, drugi zaś przyjął na siebie rolę cicerone. – Szczęść Boże – rzekł do przybysza, na co ten tylko kiwnął głową.
Fałdy obszernego płaszcza kryły potężny tułów tego człowieka. Kroczył z godnością, co, przy drobiącym kroki i niewysokim braciszku, wyglądało niezwykle zabawnie. Obaj jednak mieli oblicza bardzo poważne, wręcz dostojne; widać było, że posłaniec ów przybył do Oliwy z jakąś niezwykle ważną misją.
– Jego Dostojność już czeka, panie – zdążył jeszcze powiedzieć braciszek, nim obaj zniknęli w ciemnej bramie klasztornej.
Po kilku chwilach, w całkowitym milczeniu dotarli do głównego refektarza, minęli go jednak, wybierając następne z brzegu drzwi, za którymi znajdował się krótki, wąski korytarzyk. Mężczyzna w podróżnym płaszczu, stękając i sapiąc, jął się przeciskać przez zwężenie. Po chwili stanął, już sam, w niewielkiej celi. Pod oknem, przez które wpadały ostatnie promienie letniego jeszcze słońca, stała szczupła, wysoka postać.
– Witajcie, Wasza Dostojność – rzekł cicho przybysz.
– Co przynosisz? – zapytał od razu mężczyzna, nie odwracając się.
– Mam to, o co prosiliście.
Chwila ciszy. Zza okna dobiegł krzyk mew.
– Co z członkami zakonu? – zapytał dostojnik.
– Wszyscy, zgodnie z wolą Waszej Dostojności, nie oglądają już świata – odpowiedział po krótkiej chwili wahania olbrzym.
– To dobrze.
Dopiero po tej krótkiej wymianie zdań mężczyzna, nazwany Waszą Dostojnością, odwrócił się powoli. Jego łysa czaszka lśniła w słońcu, niestara, ogolona starannie twarz pokryta była dziobami po ospie lub innej szpecącej chorobie, oczy jego były głęboko osadzone, a spojrzenie władcze. Całości dopełniał gruby łańcuch, który dostojnik ów nosił na szyi. Na końcu łańcucha znajdował się orzeł w koronie. Był to orzeł piastowski, którego oplatała stylizowana litera S.
Mężczyzna bez słowa wyciągnął przed siebie rękę. Posłaniec wydobył z zanadrza oprawną księgę i wręczył ją pryncypałowi w lekkim ukłonem.
– Ku chwale Pana – rzekł.
– Dziękuję, możesz odejść.
Olbrzym pokłonił się nisko, po czym zniknął w wąskim korytarzyku, drogę powrotną pokonał już jednak bez najmniejszego nawet westchnięcia.