czwartek, 29 grudnia 2011
Browar De Brasil
czwartek, 22 grudnia 2011
Kopernik
W pewnym momencie uwagę Kopernika ściągnął potężny statek handlowy, który przycumowany był dokładnie pod Żurawiem. Właśnie dźwig podnosił jakieś powiązane grubymi linami kufry i paki, pewnikiem wypełnione towarami. Jakiś człowiek w bufiastych spodniach pokrzykiwał w obcym języku. Na pokładzie uwijali się majtkowie o smagłej cerze i czarnych włosach. Nie dziwiło już wszak nikogo, że po Bałtyku pływały statki z dalekich i bardzo dalekich krajów, w tym i z państw arabskich. Mikołaj dłuższą chwilę przyglądał się pracy marynarzy. Westchnął przy tym ciężko, widok ów przypomniał mu bowiem wydarzenia sprzed lat. Ile ich już właściwie upłynęło? – zapytał sam siebie w duchu. Niemal dziesięć. Szmat czasu.
Już miał iść dalej, gdy zatrzymał go w miejscu czyjś głos.
– Hej, panie!
Wołała kobieta. I do tego zdążył się już przyzwyczaić: portowe kurwy spotykało się tutaj równie często jak marynarzy. Mikołaj miał na sobie strój podróżny, nie było więc widać, że jest osobą duchowną. Tymczasem wołanie powtórzyło się.
– Miły wędrowcze!
Wyczuł wyraźny obcy akcent, ale i to go nie zdziwiło. Gdańsk, miasto światowe, ściągał przecież dziewczyny z wielu krajów. Niektóre zostawały żonami kupców, miejskich rajców. Te, którym fortuna poskąpiła, kończyły jako kurtyzany.
Doktor Mikołaj spojrzał wreszcie w stronę, z której dochodził ów głos syreni, choć jeszcze nie śpiew. Spojrzał i nagle tchu mu w piersiach brakło, co zdarzało mu się coraz częściej, jednak tylko wówczas, gdy do swojej samotni na krużganku warowni fromborskiej wchodził po schodach zbyt szybko. Teraz stał nie na schodach, a na środku nabrzeża gdańskiego portu. Dwa, może trzy kroki od karety przepięknej, zaprzężonej w czwórkę koni. I to z tej karety ów głos dobiegał. Z okna wychylała się niewiasta o twarzy materią okolonej, choć raczej nie na modłę włoską. O twarzy skądś znajomej, kochanej...
– Aida? – jęknął Kopernik. – Tyś to?
– Mikołaj...
czwartek, 8 grudnia 2011
Borys
Miasteczko można było obejść zaledwie w ciągu godziny. Niemiecka nazwa Kwidzyna brzmiała Marienwerder, a ślady mieszania się kultur spotykało się tutaj niemal na każdym kroku, przede wszystkim w stylu architektonicznym.
Tomasz stał właśnie przed jedną z okazałych, neogotyckich kamienic, kiedy usłyszał zbiorowy śmiech. A zaraz potem wołanie:
– Panie redaktorze, pan jeszcze tutaj? – wołał jakiś mężczyzna, w którym dopiero po dłuższej chwili Horn rozpoznał jednego z archeologów z katedry.
Byli zresztą wszyscy, włącznie z Ewą Rimmel, którą jednak nie od razu Tomasz skojarzył; swój służbowy, można powiedzieć, strój, dziewczyna zamieniła bowiem na letnią sukienkę w kwiaty, w której wyglądała nie mniej interesująco, za to na pewno bardziej kobieco i powabnie.
– Idziemy oblewać nasz sukces! – zawołał doktor Kozłowski, gdy już byli blisko. – Przyłączysz się?
– Nie chciałbym przeszkadzać – zaczął się krygować dziennikarz.
– Nie ma o czym mówić, redaktorze – tym razem głos zabrał szef ekipy, profesor Krasiński. – Serdecznie zapraszamy. Z mediami trzeba dobrze żyć, wszyscy to wiemy. A może nasza Ewunia coś jeszcze panu podpowie, co? – mrugnął porozumiewawczo okiem, na co reszta męskiej części ekipy zaśmiała się głośno, dziewczyna zaś zmarszczyła brwi, czerwieniąc się.
Ruszyli w stronę centrum miasta, gdzie mieli nadzieję znaleźć jakiś pub lub kawiarnię. Był też plan awaryjny na wypadek nieznalezienia takowych przybytków, wszak miasteczko niewielkie. Tym planem było zakupienie w monopolowym kilku butelek wysokoprocentowych napojów i spożycie ich w miejscu zakwaterowania, czyli w zamkowych pokojach gościnnych. Mogło to być nawet bardziej interesujące niż przyglądanie się miejscowej młodzieży, grającej w bilard... A archeolodzy byli rzeczywiście w wyśmienitych humorach. Filut Kozłowski sypał dowcipami jak z rękawa, profesor również wydawał się zadowolony z życia i zrelaksowany.
– Zostawiliście mistrzów samych? – zażartował Tomasz.
– Tyle lat leżeli spokojnie, to teraz nie powinni nigdzie iść – prychnął doktor Kozłowski.
– Panu redaktorowi pewnie chodzi o to, czy nikt niepożądany nie będzie interesował się naszym znaleziskiem – rzekł Krasiński, na co dziennikarz skinął głową. – Na szczęście mamy nieocenioną pomoc ze strony proboszcza katedry.
W perspektywie jednej z uliczek zajaśniał kaseton z symbolem browaru. Towarzystwo przyspieszyło kroku. Pierwszy u celu zjawił się Reich. Wszedł do środka, by po chwili wrócić z zadowoloną miną.